Category Archives: Relacje

Relacja: Steel Fire | Prowler | Change Road

Na imprezę z proponowanej przez klub InDecks środowej serii Louder Than Hell wybrałem się z dwóch powodów. Po pierwsze, bardzo przypadł mi do gustu widoczny po lewej plakat prezentujący Wile’a E. Coyote w jednej z tych chwil, kiedy wydaje mu się, że jest królem życia, by po chwili zorientować się, w jak ogromnym znajduje się błędzie. Stare kreskówki niosły za sobą wiele mądrości. Po drugie, zaciekawił mnie zespół Steel Fire, mający wykonywać hard rock / glam metal. Mało kto gra dziś bardziej rozrywkową odsłonę rocka rodem z lat 80-tych, dlatego też uznałem, że warto to sprawdzić. I choć pierwsze doświadczenie z jakimś live nagraniem zamieszczonym na YouTube trochę mnie zawiodło, kojarząc się z bardziej przaśną wersją TSA, to z szacunku dla zespołu postanowiłem posłuchać ich na żywo.

Pierwsze wrażenie z InDecksu: całkiem przyzwoita frekwencja. Drugie wrażenie: duża część publiki to ludzie w wieku zdecydowanie młodym. Również na scenie młody zespół: Change Road. Było słychać, że młody. Nierówno zagrany i przez większość czasu prymitywny rock/metal z punkowym nastawieniem oraz wokalem („punkowy” to delikatne określenie na „brak obycia scenicznego/umiejętności”). Spokojnie, sam tam kiedyś byłem: napinanie wklęsłych klat ze sceny, dużo dobrych chęci, masa fajnej energii i dużo godzin w sali prób do przepracowania. Ja tam zostałem, bo nie chciało mi się pracować. Chłopakom z Change Road życzę więcej zapału, bo słychać potencjał i trochę fajnych riffów. Szczególnie podobały mi się bardziej rockowe fragmenty, trochę tam było słychać Budgie i tym podobnych tematów. Wokal, jak już wspomniałem, nieokrzesany i wykrzyczany i w sumie całkiem do posłuchania, dopóki nie próbował śpiewać wyżej. Za to przy podchodzeniu do tych nieudanych górek zabawnie stawał na palcach.

Wracając do publiczności. Już od pierwszych sekund wisiały w powietrzu same dziwne rzeczy. Najpierw dostrzegłem gibającego się pod sceną faceta w średnim wieku, który pięć godzin wcześniej zagadywał mnie w InDecksie, gdy wpadłem na popołudniowe piwko. Dość szybko postanowiłem wyjść na zewnątrz w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza. I naprawdę nie wiem co o tym sądzić. Tu historia bardziej Warsaw niż Rocking. Gdy tylko wyszedłem, do stojącej nieopodal grupki dzieciaków podszedł nie kto inny, jak sam Czarny Roman. Oczywiście już nie Czarny i w ogóle dosyć nieekskluzywny. Kiedyś gadał o arcykurwie mordercy 2,5 metra pod ziemią na cmentarzu w Wilanowie, a dziś (a właściwie wczoraj) stanął przed młodą, ładną dziewczyną, ubrany w coś pomiędzy kolorowymi śniegowcami a ogrodniczkami i zaczął opowiadać o swoim trzydziestodwucentymetrowym przyrodzeniu. Okej, też mi się to zdarza (choć staram się nie wyolbrzymiać tak bardzo), natomiast to nie ja byłem przez całe lata okrytą mrożącą krew w żyłach tajemnicą, niedostępną legendą stolicy. Jako kilkuletni dzieciak się go bałem, potem przez jakiś czas fascynowałem jego historią, by wreszcie mieć go serdecznie dosyć.

Wewnątrz, jako drugi na deskach InDecksu pojawił się powracający po dłuższej przerwie związanej ze zmianami personalnymi zespół Prowler. Zagrali sprawnie. Nowy wokalista trochę przesadza z manierą, ale pozytywnie zaskoczył mnie brak elementów klasycznie heavy metalowych. Więcej ciężaru, granie przyjemne, lecz niczym się nie wyróżniające.

Wieczór był to jednak taki, że na ogół więcej działo się poza sceną niż na scenie. Już wcześniej moją uwagę (w przeciwieństwie do uwagi obsługi InDecksu) zwróciła grupa młodych osobników przelewająca sobie wódę do kufli po piwie i ciągnąca szuwaks spod stołu. Dla mnie spoko, kto tak kiedyś nie robił? Muszę jednak przyznać, że straszni z nich byli amatorzy. My za nie tak znowu dawnych czasów kupowaliśmy po prostu Gorzką Żołądkową, która przelana w kufel do piwa wygląda po prostu jak piwo. Tylko bez piany. Spokojnie może jednak stać sobie na stoliku, nie wplątując nikogo w tarapaty. Ale jak widać niektórzy wolą chować się pod stołem. Tylko dobrze by było, gdyby pod tym stołem już zostali. Niestety, to co zaczęło się od przyśpiewek kibicowskich, skończyło się regularną napierdalanką w trakcie koncertu Prowler. I znowu, nikt nic nie widzi, nikt nie reaguje, a chłopaki przenoszą się ze swoją rozrywką na ulicę. To ja chyba wolę przesiadywać z hipsterami w Planie B, niż obcować z najebaną gównażeria w „klubie studenckim z tradycjami” (no dobra, sam też to i owo w InDecksie przeskrobałem, ale niewinnym krew z twarzy się nie lała).

Na szczęście występ Steel Fire wynagrodził przynajmniej odrobinę wcześniejsze wrażenia z imprezy. Gdyby teksty były pisane po angielsku, to po odpowiedniej dawce alkoholu można by było się poczuć niemalże jak na Sunset Strip. Wokalista Paweł Markowski zdecydował się jednak na śpiewanie w języku ojczystym, co degraduje nas w tym momencie gdzieś w okolice festiwalu Ryśka Riedla. Liczy się jednak również jak śpiewa i brzmi, a tutaj nie mam właściwie nic do zarzucenia. Paweł ma głos i umie go użyć, nie zapominając o jakże potrzebnej w tym wypadku charyzmie. Wizerunek zespołu rzecz jasna nieco przerysowany (prawo do zakładania ciemnych okularów na klubowy koncert rezerwuję dla największych), niemniej taki to gatunek. A dobrze zagrana muzyka usprawiedliwia tego typu klimat. Udanie brzmiały zarówno gorące rockery, jak i ballady, których nie powstydziłoby się Mötley Crüe.

Impreza na pewno zostawiłaby po sobie lepsze wrażenie, gdyby nie niesmak związany z trzodą chlewną, która postanowiła z jakiegoś sobie tylko znanego powodu przyjść na koncert.  Ale u nas to już chyba reguła. Zrobisz wstęp za 5 złotych, to połowa ludzi z jakiegoś powodu zrezygnuje z przyjścia i klub będzie świecił pustkami. Zrobisz wstęp wolny, to przyjdzie bydło i spieprzy atmosferę. Coraz gorzej w kraju, coraz gorzej w mieście. Ale lepiej nie będzie, przykład idzie najwyraźniej z góry, skoro krewki wyrostek po kolejnym etapie napierdalanki krzyczał: „ktoś coś jeszcze ma, lewaki?”. Naprawdę tylko czekać, aż coś tu poważnie pierdolnie i będzie za późno, aby się zatrzymać.

Otagowane , , , ,

Live! Relacja: „Ostatnie Ciastka tej zimy”, czyli The Cookies w klubie Dobra Nocka

Przez cały dzień zastanawialiśmy się, czy w ogóle fajnie w tej Dobrej Nocce, a na miejscu okazało się, że to ten sam lokal, w którym upiliśmy się i zrobiliśmy z siebie idiotów z rok wcześniej, tylko ze zmienioną nazwą. Na szczęście nas nie pamiętali, także już na wejściu miejscówa skojarzyła się przyjemnie.

Również na wejściu wpadliśmy na pomysł zorganizowania wyborów miss pań-przybijających-w-klubach-pieczątki, co spowodowane było rzecz jasna wdziękiem pani-przybijającej-pieczątki w Dobrej Nocce. Nie mamy jednak potrzebnych środków i zaradności, więc może ktoś inny podejmie się tematu.

Dalej było wcale nie mniej atrakcyjnie. The Cookies byli jedyną kapelą mającą wystąpić tego wieczoru, co ma swoje zalety – brak tej nerwowości „kiedy wyjdą, kto pierwszy, kto ostatni, szybciej, bo cisza nocna, bo inne kapele będą musiały skrócić set”. Tutaj był luz, piwko przy barze, a następnie pod scenę. Tu pierwsze zaskoczenie – oczywiście trzeba brać pod uwagę niewielkie rozmiary sali, niemniej izba została wypełniona kiwającymi się w rytm płynącej ze sceny muzyki głowami bardzo szczelnie. Wiadomo jak to bywa z frekwencjami, więc fajnie. Kiwanie głowami i pierwsze, nieśmiałe próby stosowania kroków tanecznych rzecz jasna nie dziwiły – Ciastka grają muzykę zdecydowanie nadającą się do czynienia tego typu figur. Jest groove, jest dusza, funk, soul, r&b i nawet elementy rapu, objawiającego się jako jedna z technik wokalnych proponowanych przez wokalistkę grupy, Karolinę. Frontmanka (nie wiadomo jak to napisać gdy nie jest się ministrą Muchą) grupy oprócz łączenia stylów Fisza i Eryki Badu mocno koncentrowała się na animowaniu publiczności do wspólnego śpiewania, klaskania i tańców, co wychodziło jej bardzo dobrze – duże propsy, bo choć sami zawsze się chowamy za kolegów gdy wokalista schodzi do nas ze sceny mikrofonem, to jednak koncert zapada w pamięć o wiele lepiej gdy konferansjerka jest żywa i na poziomie, a ludzie chętnie wchodzą w interakcję. Ci na sali tego wieczoru zaskakująco dobrze znali teksty, wykonując wiele refrenów do spółki z Karoliną.

W secie przeplatały się numery żwawsze i bardziej klimatyczne – nam bardziej przypadły do gustu te drugie. Te pierwsze, bardziej funkowe są zgrabnie skrojone i wpadają w ucho, jednak nie mają tej chwytającej głębi, ukrytej gdzieś w pomrukach basu Zbyszka czy delikatnym klawiszu Jana Ignacego, przewijających się w aranżach numerów spokojniejszych. W paru momentach głośniejszych można było usłyszeć również bardziej śmiałe wejścia syntezatora – liczymy na więcej tego typu zabiegów w przyszłości.

Publika była generalnie zachwycona, co zaowocowało dwoma bisami (a chcieli jeszcze więcej), na samym końcu zespół wykonał spontanicznie „c-durową krowę”, czyli jam utrzymany w stylistyce… country. Żart się jednak udał. Zaznaczamy, bo często się nie udają. Koncert również się udał. Na koniec mini-filozofia a la Paolo Coelho: szkoda, że zimę żegna/wiosnę wita się tylko raz w roku.

Otagowane , , , , ,

Live! Relacja: Clash of the Booze Brothers

M.O.R.O.N., Overload, Doomrow | 13.03.2012, Progresja

Wtorkowy wieczór spędziliśmy w Progresji, na koncercie o uroczej nazwie Clash of the Booze Brothers. Byliśmy jednym z patronów medialnych wydarzenia, toteż wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy, ogromne zafrasowanie malujące się na gębie w momencie, w którym okazuje się, że w godzinę od otwarcia klubu jesteśmy w nim pierwszymi ludźmi poza muzykami i pracownikami klubu. Szczęśliwie, po jakimś czasie ludzie zaczęli się schodzić, a impreza mogła zostać uznana za otwartą.

Jako pierwszy na scenie zainstalował się zespół Doomrow. Nazwa groźna, tymczasem muzycy grupy okazali się być w rzeczywistości nastolatkami, którzy dopiero zdobywają sceniczne doświadczenia. Było to słychać, niedociągnięć w ich graniu nie brakuje, zwłaszcza perkusista i gitarzysta solowy muszą sporo pracować, bo było tam niemało niedokładności – z drugiej jednak strony niewykluczone, że przy odpowiednim nakładzie pracy będzie z tej mąki niezły wypiek. Już teraz w ucho wpaść mogą tworzone przez chłopaków thrashowe riffy, spodobać może się ogólny zamysł i fajnie, że cisną w takim kierunku. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach nie zabrakło coverów – początkowo byliśmy zatrwożeni, jednak wszystko wypadło naprawdę zaskakująco nieźle, jak Seasons In the Abyss Slayera czy Phobia z repertuaru Kreatora, gdzie za mikrofon złapał Gustaw.

Gustaw to frontman kolejnego bandu występującego tego wieczoru, Overload. Prawdziwa bestia sceniczna! Gra na gitarze (Explorer z wajchą!), produkuje thrashowe wokalizy i z zapałem zachęca publiczność do udziału we wspólnej zabawie. Reszta grupy nie zostaje zresztą w tyle – jest agresywnie, dynamicznie i z jajem. Raz, że mają dobry performance. Dwa, że ich muzyka posiada feeling charakterystyczny dla „południowych” grup takich jak Pantera czy projekty jej pokrewne. Panowie chyba jednak sami zdają sobie sprawę z tego, że są nieźli w tym co robią, bo nie zabrakło choćby długiej, popisowej solówki perkusyjnej. Generalnie polecamy wszystkim sympatykom gatunku, zwłaszcza na żywo. Także jak będą grali w okolicy, to można śmiało sprawdzać.

Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się M.O.R.O.N., z grupą wiernych sympatyków pod sceną. Na żywo widzieliśmy ich po raz pierwszy i zrobili dobre wrażenie – fajna, całkiem bujająca sekcja rytmiczna, ciężka, dynamiczna i jednocześnie przyjemnie brzmiąca (jedna!) gitara, wreszcie dwa uzupełniające się, zaangażowane, mocne wokale. Niestety, ledwo co chłopaki zdążyli się rozgrzać, doścignęły ich problemy techniczne. Próbowali ratować występ i wybrnęli z przerwy technicznej wykonując między innymi luźną wersję Spowiedzi Świętej z repertuaru Kazika – niestety niby drobna awaria okazała się być nie do przeskoczenia i zespół musiał przerwać występ. Szkoda, jednak co się odwlecze to nie uciecze – już dziś M.O.R.O.N. gra w Radio Luxembourg, także jak ktoś czuje nie dosyt albo nie dotarł poprzednio, to zapraszamy w imieniu kapeli!

Otagowane , , , ,

Live! Relacja: Warsaw Riots vol. 4

Hands Resist, Suddenly Sad, Undergrunt | 2.02.2012  1500m2

Koncert kapel grających szeroko rozumiany „melodyjny punk” przy temperaturze oscylującej w okolicach 20 stopni celsjusza poniżej zera, bez deskorolek, palm i basenu w stylu amerykańskich komedii dla młodzieży? Pomysł wydawał się szalony, dlatego pomimo silnej niechęci dla tej bezwzględnej aury koniecznie należało to sprawdzić. 

Warsaw Riots to seria imprez muzycznych organizowanych w klubie 1500m2, zapoczątkowana w październiku ubiegłego roku. Twórcy inicjatywy stawiają jak do tej pory na szeroką rozpiętość gatunkową: mieliśmy już kapele o profilu zdecydowanie funkującym, rockowo-alternatywne, a nawet duety elektroniczne. Tymczasem na czwartej już z kolei edycji postawiono – jak już wspomnieliśmy w pierwszym akapicie – na melodyjny punk, z zespołem Hands Resist w charakterze gwiazdy wieczoru.

Jako pierwszy na scenie zaprezentował się Undergrunt, będący wręcz definicją tego co rozumiemy przez określenie „punk kalifornijski”. Skoczne rytmy, „wesołe” akordy, chłopięce wokale – zresztą sami członkowie zespołu podają za swoje inspiracje kapele takie jak Blink 182, Sum 41 czy The Offspring. Czyli generalnie to, czego można było się odrobinę obawiać, jako że nigdy nas takie granie szczególnie nie grzało. Niemniej oddać trzeba kapeli, że występ był profesjonalny, a piosenki bardzo dobrze skrojone i chwytliwe. Choć zdecydowanie bardziej przekonuje nas śpiewanie po angielsku, polskie teksty wydają się nieco trącić myszką – jednak zrzucamy to na karb standardowych właściwości tej muzycznej estetyki.

Trio Suddenly Sad zaskoczyło nas z kolei bardzo pozytywnie i (dosłownie) postawiło na nogi. Choć ich numery często zaczynają się melodyjnymi, przyjemnymi wejściówkami wokalnymi, nigdy nie wiesz co będzie dalej. Łączą granie faktycznie melodyjne z melancholią i mrokiem, a niekiedy z wręcz metalowymi riffami. Dużo alternatywy i kombinowania, zarówno ze strony gitarzysty, jak i  sekcji, z „dzikim” bębniarzem na czele. Duży plus za udane harmonie wokalne. Kapela intrygująca i warta polecenia.

Gwiazda wieczoru dość szybko natomiast udowodniła, że zasłużyła sobie na to miano (jeżeli w ogóle udowadniać musiała). Hands Resist zaprezentowali wysoki poziom wykonawczy: sprawna sekcja, interesujący duet gitarowy i przede wszystkim świetny wokalista, z mocnym głosem i pokładami charyzmy (której nie brakuje zresztą także pozostałym członkom kapeli). Tony pozytywnej energii, dużo humoru i nawet polski Eric Clapton się załapał. Publiczność odwdzięczyła się zespołowi nie mniejszym zaangażowaniem w swoją rolę. Do tego stopnia, że skończyło się trzema bisami. Były numery z nadchodzącego debiutanckiego krążka zespołu, jak również materiał jeszcze nowszy (jak powiedział przy wspomnianych bisach frontman grupy: Skończy się na tym, że zagramy wam cały materiał z drugiej płyty jeszcze zanim wydamy pierwszą), a także covery z repertuaru The Offspring: (Can’t Get My) Head Around You, oraz wykonany spontanicznie (już bez udziału gitary basowej, gdyż jej właściciel zdecydował zabawić się pod sceną) na sam koniec Want You Bad; hicior, kojarzący się zapewne przynajmniej części czytelników bardzo ciepło, ze starymi dobrymi czasami pierwszych prywatek.

Także zima zimą, ale dobry koncert dobrym koncertem i warto było chwilę zmarznąć dla możliwości usłyszenia zestawu zaproponowanego przez  organizatorów z Warsaw Riots. Czekamy też na następne imprezy z tej serii. Oraz na wiosnę, ale to poza wszelką konkurencją. Jarek Kuźniar powiedział dziś rano w telewizji, że może za dwa tygodnie, ale nie należy robić sobie zbyt wielkich nadziei…

Otagowane , , , , , ,

Live! Relacja: Delhy Seed, Letters From Silence

10.01.2012  Hard Rock Cafe | autor: Michał Rogalski.

Na koncercie Delhy Seed i Letters From Silence w Hard Rock Cafe dopisała frekwencja – we wtorkowy wieczór klub był wypełniony po brzegi. Obydwa zespoły słusznie cieszą się tak dużym zainteresowaniem – zaprezentowały interesujący materiał i wysoki poziom. Niestety kiepskie nagłośnienie może zepsuć odbiór nawet najciekawszej muzyki.

Jako pierwsi wystąpili Letters From Silence. Zaprezentowali oni coś, co określił bym jako mieszankę Kings Of Convenience i Kings Of Leon. Muzyka duetu to przede wszystkim przeplatające się dwie gitary. Jedna akustyczna i folkowa, druga elektryczna, podrasowana efektami – często brudnawym przesterem, czasem zaś bardziej przestrzennymi brzmieniami. Po połączeniu tych komponentów otrzymujemy rezultat, który przywołuje na myśl dokonania Bon Iver czy naszego rodzimego Twilite. Na tle tej indie folkowej estetyki wyróżnia się wokal, który przywołuje na myśl raczej Eddiego Veddera czy Layne’a Staley’a.

Piosenki Letters From Silence to nie jest muzyka, którą porywa się tłumy albo wywołuje rewolucje. Niemniej niewątpliwie zespół błyskawicznie zyskał sobie sympatię publiczności. Moją na pewno. Chłopakom udało się zagrać koncert, w którym jednocześnie dobrze słyszalne były różne brzmieniowe niuanse (które przecież są ważnym elementem tego rodzaju muzyki), a zarazem czuło się sporą dawkę energii. Niewymuszony performance (członkowie zespołu to sympatyczni goście) i zupełny luz w starciu z poważnymi dość problemami technicznymi były dodatkowym bonusem.

Problemy techniczne, które zmusiły Letters From Silence do przerwania występu na ponad kwadrans spowodowały też duże opóźnienie gwiazdy wieczoru – Delhy Seed. Jednak mimo, że występ rozpoczęli grubo po godzinie dziesiątej, sala była wciąż i pozostała niemal do samego końca pełna.

Gdybym był zmuszony określić styl Delhy Seed jednym słowem, powiedziałbym – eklektyczny. Z jednej strony hard rockowe inspiracje z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych: Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath. Z drugiej strony orientalne brzmienia, które były obiektem fascynacji wielu twórców tamtych dwóch dekad. Poza tym psychodeliczne improwizacje przywołujące na myśl The Doors i szamańskie, plemienne rytmy. Wszystko to wykonane na bardzo bogatym instrumentarium, od oryginalnych organów Hammonda (których posiadaniem członkowie zespołu chwalą się z resztą przy każdej okazji, ale kto by się nie chwalił…?), przez różnego rodzaju dziwne instrumenty perkusyjne, po akordeon czy mandolinę.

Gdybym był zmuszony określić występ Delhy Seed jednym słowem, powiedziałbym – klimatyczny. Muzycy grupy sporo napracowali się, by stworzyć odpowiednią oprawę wizualną dla swojego występu. W tle wyświetlały się specjalnie na tę okazję przygotowane grafiki. Ponadto każdy z muzyków prezentował stylówę rodem z lat siedemdziesiątych: spodnie-dzwony, biżuteria i naprawdę długie włosy.

Nie mierzyłem dokładnie, ale mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że około trzy czwarte czasu spędzonego przez zespół na scenie, poświęcono na improwizacje. Począwszy od typowo hard rockowych jamów, poprzez solówki każdego z muzyków (niewątpliwie ukazujących duży warsztatowy kunszt), po ciągnące się przez kilka minut rytmiczne, plemienne improwizacje. Pomiędzy tym wszystkim znalazło się jeszcze miejsce na część akustyczną (jeden utwór wykonany tylko przez gitarzystę i wokalistę) i różne brzmieniowe eksperymenty. Wszystko to razem zaskakująco spójne i nastrojowe. Mógłbym nawet powiedzieć, że czułem się niemal, jakbym był na imprezie organizowanej przez Hendriksa czy Morrisona, ale jednak ugryzę się w język. Dlaczego?

Cały efekt popsuły nieco dwie rzeczy. Po pierwsze konferansjerka Smoły – wokalisty kapeli. Nie, nie był wcale chamski wobec publiczności – przeciwnie – w jego komentarzach dało się wyczuć ogromny szacunek dla przybyłych. I nie, nie można mu zarzucić pozerstwa, ani niczego w tym rodzaju – był naprawdę autentyczny. Jednak niestety szczegółowe omawianie struktury całego koncertu oraz poszczególnych utworów to chyba nie to, czego oczekuje się od frontmana zespołu rockowego. Tymczasem Smoła rozpoczął koncert od poinformowania publiczności, że najpierw będzie bardziej rockowo, potem trochę improwizacji, potem akustycznie, a na końcu wrócimy do rockowego uderzenia. Nasuwa mi się złośliwa uwaga, że właściwie to mógłbym po usłyszeniu tych słów wrócić do domu i napisać moją relację. Czułem się chwilami, jakbym oglądał kryminał, który ktoś co chwilę przerywa, by poinformować mnie, kto zabił. Choć Smoła pokazał ogromny kunszt wokalny oraz umiejętność gry na paru instrumentach i szacunek dla publiczności, a przede wszystkim ogromną (gdyby ktoś miał wątpliwości) miłość do muzyki, to jednak jego konferansjerka w dużej mierze osłabiała cały efekt psychodelii i tajemniczości.

Druga sprawa to praca realizatora dźwięku, który najwyraźniej wyznaje zasadę, że im głośniej, tym lepiej. Nie wiem, jak inni to wytrzymywali, ale ja w pewnym momencie będąc dość daleko od sceny zazdrościłem facetowi stojącemu przede mną posiadania stoperów do uszu. Już w czasie występu Letters From Silence można było odczuć, że jest nieco za głośno. Ale dopiero z wejściem Delhy Seed i pojawieniem się perkusji rozpętało się prawdziwe piekło. Byłem w swoim życiu na paru różnych koncertach i nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Wyszedłem z klubu już z regularnym bólem głowy. Być może to tylko moje osobiste odczucie, może miałem zły dzień, ale uważam, że mogło być dużo ciszej, bez żadnej straty dla energii, rockowego kopa czy czegokolwiek.

Ogólnie rzecz biorąc Delhy Seed to z pewnością jedna z najciekawszych kapel warszawskiej, a także polskiej sceny. Powiedziałbym, że to doskonale przygotowany teatr z dźwiękiem, obrazem i kostiumami, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze teatr kojarzy się większości ludzi z czymś zaplanowanym, a tutaj mamy do czynienia z licznymi solówkami i improwizacjami. Po drugie teatr kojarzy się z udawaniem i grą aktorską, tymczasem Delhy Seed cechuje ogromny autentyzm.

Podczas ich widowisk (bo określenie „koncert”, to chyba trochę za mało) widać, czuć, a przede wszystkim słychać, że całkowicie poświęcają się temu, co robią i kochają to. A gdyby ktoś jeszcze miał co do tego wątpliwości, niech sobie przeczyta ich bio na Myspace. To chyba wystarczająca rekomendacja.

No i mają oryginalne organy Hammonda!

Otagowane ,

Live! Relacja: Lora Lie

9.12.2011  Hydrozagadka | autor: Michał Rogalski

Lora Lie to zespół, który trudno zaszufladkować. Założony przez członków grupy The Spouds, która swoim brzmieniem przywołuje na myśl Sonic Youth czy At The Drive-In, wspólnie z dwiema wokalistkami Kają Domińską i Pauliną Sztramską (która gra także na basie), jest porównywany do PJ Harvey czy CocoRosie. Trudno jednak przykleić Lora Lie etykietę konkretnego gatunku czy stylu muzycznego. Na brzmienie zespołu składają się hałaśliwe gitary, błądzący zwykle po wysaokich jak na ten instrument rejestrach bas, nieco monotonną perkusję i wreszcie dwa kobiece głosy wyśpiewujące melancholijne melodie. Grupa zadebiutowała w 2010 roku surową, garażową i nieco chropowatą EP-ką Rewind, dostępną do ściągnięcia tutaj. Rok później pojawiło się Catadores EP, zawierające materiał lepiej wyprodukowany, bardziej przestrzenny, bardziej melodyjny i, jeśli można tak w ogóle powiedzieć, nieco bardziej przebojowy.

Po raz pierwszy Lora Lie widziałem na koncercie pod koniec 2009 roku, gdy ze swoim świeżo upieczonym materiałem występowali jeszcze pod nazwą Parisian Lark. Tamtym koncertem nie sprawili, żebym się jakoś zainteresował ich dalszymi losami. Minęło jednak trochę czasu, a kolejne EP-ki kapeli, już pod obecną nazwą, zaczęły zbierać dobre recenzje na blogach i portalach poświęconych muzyce alternatywnej. Potem stało się coś nieoczekiwanego. Jedna z wokalistek, Kaja Domińska, pojawiła się w programie The Voice Of Poland. Co więcej, przypadła do gustu jurorom i zaśpiewała również w kolejnych odcinkach. Trzeba przyznać, że ktoś występujący w zespole grającym dość hermetyczny gatunek muzyczny, a jednocześnie rywalizujący o główną nagrodę w mainstreamowym talent show to pewien fenomen.

Praski klub Hydrozagadka w piątek 9 grudnia nie wyglądał jednak, jakby występowała w nim gwiazda telewizyjnego show, frekwencja na koncercie była raczej umiarkowana. Również gwiazda wieczoru, bydgoskie George Dorn Screams, nie zgromadziła wielkich tłumów. Przynajmniej nie takich na jakie chyba liczyli włodarze klubu. Sądzili oni prawdopodobnie, że miejscówka wypełni się po brzegi ludźmi i będzie tak duszno, że ogrzewanie lokalu będzie zbędne. W związku z tym zakręcili kaloryfery, co zaowocowało tym, że w Hydrozagadce panował po prostu przejmujący chłód. Co bardziej naiwni skorzystali jeszcze z usług szatniarza, a ci bardziej zapobiegliwi po prostu spędzili wieczór w kurtce. Być może czasami warto pomarznąć na dobrym koncercie, a do Lora Lie i George Dorn Screams lepiej pasuje zimowa, chłodna aura, niż palące słońce i palmy. Jednak trzeba powiedzieć, że taki ziąb w klubie może zepsuć odbiór nawet najlepszego wykonawcy. Kończąc jednak te złośliwości – mimo wszystko sądzę, że przyczyną zamarzania publiczności była jednak awaria ogrzewania, a nie celowe działanie klubu – przejdźmy do samego występu.

Lora Lie wystąpiło tego wieczoru w nieco zmienionym składzie, Paulinę Sztramską zastępuje obecnie na żywo basista i wokalistka. Zespół wykonał zarówno starszy, jak i nowszy materiał. Najlepiej zabrzmiały na żywo: pełen napięcia, jeden z najbardziej energicznych i rockowych w repertuarze grupy, utwór Enemy oraz zwieńczony ciężkim i mrocznym finałem Retinosis Pigmentaria. Poza wyżej wymienionymi trudno jednak wskazać jakieś szczególnie wyróżniające się momenty w występie Lora Lie. Zespół prezentuje raczej introwertyczny performance – poza krótkim „Dziękujemy” po zakończeniu występu żaden z muzyków nie odezwał się do publiczności ani słowem. Członkowie kapeli byli też wyjątkowo statyczni, można powiedzieć, że wręcz sztywni. Jedynym wyjątkiem był gitarzysta (a zarazem autor muzyki i większości tekstów) Mateusz Romanowski, który podczas wygrywania swoich brudnych riffów ruszał się w typowy dla post-rockowych i post-punkowych szarpidrutów sposób (identycznie bujał się chociażby gitarzysta George Dorn Screams). Ogólnie występ grupy był dość monotonny. Zaliczyłbym go nawet do nudnych, gdyby nie jedna rzecz – głos głównej wokalistki – Kai Domińskiej.

Słusznie doceniony przez jurorów komercyjnego programu, sprawdza się doskonale w offowym repertuarze i jest zdecydowanie największym atutem zespołu. Potrafił, bez zbędnego popisywania się skalą, bez zbytniej skłonności do ozdobników, zabrzmieć nietuzinkowo. Niespełna dwudziestoletnia Domińska jak na razie nie dorobiła się i miejmy nadzieję, nie dorobi się nigdy żadnej szczególnej maniery, ani od nikogo nie ściąga. I to właściwie sprawia, że Lora Lie jest zespołem godnym polecenia. Głosowi drugiej wokalistki chwilami brakowało głębi i przestrzeni. Był to chyba efekt zamierzony, aczkolwiek mi nie przypadł do gustu. W songwritingu, rytmach i melodiach ciekawych pomysłów na czterdziestominutowy materiał jest zaledwie kilka. Nie jest jednak ambicją zespołu tworzyć chwytliwe riffy i przebojowe numery. Atutem tego rodzaju projektu może być tworzony przez muzyków nastrój. Tu jednak mamy do czynienia z pewnym dysonansem – pełne napięcia, niepokojące gitary i perkusja zderzają się w muzyce Lora Lie z melancholijnymi i melodyjnymi, kobiecymi wokalami. I nie działa to niestety, przynajmniej moim zdaniem, na korzyść zespołu.

Trzeba jednak powiedzieć, że zespół zaprezentował solidną formę, a koncert był porządnie zagrany. Mateusz Romanowski i Tomek Skórzyński to muzycy, którzy zebrali spore doświadczenie koncertowe ze swym macierzystym The Spouds. Ostatnio zaliczyli nawet występ na niezależnym festiwalu w Liverpoolu – myślę, że zasłużenie. (jak słusznie zauważył komentujący r., Tomek Skórzyński opuścił szeregi The Spouds zanim doszło do koncertu na wyspach. Dzięki za czujność – przyp. MT)

Ogólnie życzę kapeli kolejnych sukcesów, poszerzania grona swoich fanów i wydawania coraz lepszego materiału. Występ wokalistki w The Voice Of Poland przysporzył niewielkiego, ale jednak rozgłosu jej macierzystemu projektowi, nie zniechęcił natomiast dotychczasowej publiki, która nie oszukujmy się, przeważanie pogardza telewizyjnymi konkursami talentów. Chociaż nie mam złudzeń, że sława ludzi występujących w nich wykonawców trwa, z kilkoma wyjątkami, bardzo krótko (zwłaszcza przy takim natłoku tego rodzaju widowisk z jakim mamy do czynienia obecnie), to życzę Lora Lie utrzymania obecnego przyspieszenia.

PS. Najnowszy materiał grupy, czyli EPkę Catadores, zakupić można za 15 złotych (w przypadku odbioru osobistego, np. na koncercie), lub za 20,50 zł z przesyłką. Kontakt: piotr.strzemieczny@wp.pl

Otagowane , ,

Live! Relacja: Mama Selita

18.11.2011 Klub Chwila

Mama Selita to jeden z tych zespołów, które ładnych parę lat temu przekonały nas, iż scena niezależna może być źródłem naprawdę świetnej muzyki, muzyki w niczym nieustępującej produkcjom mainstreamowym. Pamiętamy niedostępne już chyba nigdzie nagrania z poprzednim wokalistą, z bengerami w stylu Bober Song. Pamiętamy pierwsze koncerty, na których poznawaliśmy muzykę zespołu. Wczesna jesień 2005, Indeks, Diuna, Le Madame. W owym czasie grupa wypuściła udane, 4-utworowe demo z przebojowymi, ociekającymi groovem kawałkami takimi jak Funksystem czy Dżejmz. W kolejnych latach Mama delikatnie zmieniła skład oraz zagrała mnóstwo koncertów w całej Polsce i nie tylko – dotrzeć udało im się m.in. w okolice londyńskiego Wembley, gdzie zagrali na małej scenie PKO BP London Festival. Nie tylko nam wydawało się, że kontrakt z porządną wytwórnią i wydanie debiutanckiej płyty to tylko kwestia czasu.

Tak się jednak nie stało, a pytać nie wypada, bo jak rapuje głos Mamy, Igor: „Ej chłopaki kiedy nowa płyta? Synu milcz, wtedy gdy ktoś ją wyda”. Nie ma jednak dramatu, a do tego wyczekiwanego przez wielu fanów momentu coraz bliżej – znamy już tytuł albumu („3, 2, 1…”),  a w Internecie posłuchać można kilku numerów, które prawdopodobnie znajdą się na krążku. Wideoklip do najnowszego singla noszącego tytuł Brudne Bomby miał swoją premierę 18 listopada w Chwili przy ulicy Ogrodowej.  Wybraliśmy się więc, aby zapoznać się z tą nowostką, a także sprawdzić, czy Mama Selita nadal pozostaje zespołem grającym „najgroźniejszy funk w mieście”.

Frekwencja była optymalna. Parę osób więcej i po klubie nie dałoby się w żaden sposób poruszać. Klip pokazany został przed koncertem – nawet wrzucaliśmy go już na stronkę, a niedługo później chłopaki sami zainstalowali się na scenie. Przestrzeń przed sceną była wypełniona dość szczelnie, a publiczność żywiołowo reagowała na kolejne kawałki. Poleciało kilka „starych” numerów takich jak bujający Funksystem czy klimatyczny Dym z papierosów, jednak większą część repertuaru stanowiły nowsze numery, pokazujące, iż zespół nieco zmienił swój styl na przestrzeni ostatnich lat. Zrobiło się jakby bardziej oszczędnie (kiedyś była druga gitara, a na demówce pojawiły się nawet skrecze), szorstko i ciężko. Dużo Red Hot Chili Peppers, momentami jednak Rage Against The Machine. Jak udowodniliśmy w poprzednim akapicie, znamy tekst singla Rocky i zdajemy sobie sprawę z faktu, iż Mamie niekoniecznie podobają się porównania z innymi artystami. Zgadzamy się z tym, że grupa swój styl ma, jednak skojarzenia są nieuniknione. A jeżeli chłopakom naprawdę zależy na zamknięciu ust „porównywaczom”, to zamiast wrzucać do sieci tego typu filmiki, powinni zastanowić się nad doborem coverów. Wiele osób przyjęło entuzjastycznie hity takie jak Can’t Stop Red Hotów – wiadomo, że ludzie wprost uwielbiają to co znają. Nam jednak odgrywanie przez funk-rockowy skład jednego z największych przebojów RHCP kojarzy się raczej z zabiegami młodych metalowców, męczących na koncertach flagowe numery Metalliki.

Covery to jednak jedyny element układanki, który nie przypadł nam do gustu. Bo poza tym było faktycznie groźnie, energicznie, przebojowo i bardzo profesjonalnie. Mama Selita w obecnym wcieleniu jest może nieco mniej niż kiedyś funkowa, jednak nadal bardzo drapieżna. I czekamy na płytę, bo zapowiada się smakowicie. Na zachętę chyba najbardziej radiowy z opublikowanych dotychczas singli, Zły Chłopak:

Otagowane , ,

Live! Relacja: Bardzo Bardzo

14.11.2011 InDecks Music Club

Jeżeli urodziwa wokalistka ma ładny głos i umie śpiewać, a do tego za jej zgrabnymi plecami stoi trio utalentowanych i wszechstronnych instrumentalistów to wiedz, że coś się dzieje.

Naszą relację rozpoczniemy tym razem jednak od narzekań frekwencję. Idąc na imprezę o nazwie „Erasmus Party” do klubu znajdującego się przy samej bramie Uniwersytetu Warszawskiego liczyliśmy na to, że faktycznie będziemy mieli do czynienia z PARTY przez duże „p”. Liczyliśmy na studentów z zagranicy, których na UW przecież nie brakuje. Liczyliśmy na studentów miejscowych, którzy najzwyczajniej w świecie wychodząc z zajęć wpadają do Indeksu na piwo lub osiem (co sami nie raz robiliśmy). Wreszcie liczyliśmy na spacerowiczów czy turystów, których nawet pomimo jesiennej aury nie powinno na warszawskim trakcie królewskim (zwanym salonem stolicy) brakować. Tym bardziej, że włodarze klubu wystawiają głośniki na zewnątrz, więc z odległości 50 metrów wiadomo, że tam coś się dzieje (a w okolicy nie ma wbrew pozorom zbyt wielu konkurencyjnych lokali). A warto zaznaczyć, że impreza nie ograniczała się do występu Bardzo Bardzo – po koncercie w Indeksie miejsce miała (lub też miała mieć – gdy wychodziliśmy tańczyły 4 osoby) regularna zabawa prowadzona przez Freak Out Soundsystem.

Co zawodzi? Być może 5 złotych za wstęp odstraszyło najuboższą część studentów, jednak parafrazując pewnego znanego komentatora sportowego „klub winilibyśmy najmniej”. Pytanie powinno brzmieć: „co jest z tym miastem?!”. Wychodząc z klubu niedługo po godzinie dziesiątej wieczorem Krakowskie Przedmieście było niemalże zupełnie puste. Schodząc Oboźną i skarpą w kierunku Dobrej niemożliwym było napotkanie żywej duszy. Gdzieś tam przemknął samochód, który okazywał się być policyjnym radiowozem lub bolidem Straży Miejskiej. To ma być kandydat do miana Europejskiej Stolicy Kultury?

Niemniej niewielka frekwencja sprawiła, iż koncert był bardzo klimatyczny. Wokalistka Joanna zapowiadała z klasą kolejne utwory, a po każdym z nich nieliczna jednak zaangażowana w słuchanie muzyki publiczność nagradzała zespół gromkimi oklaskami. Jak udało nam się dowiedzieć od perkusisty Steve’a, zespół postanowił zaprezentować na tym koncercie bardziej delikatną część swojego repertuaru, co ze względu na zastaną na miejscu publiczność było chyba dobrym wyborem. Bardzo Bardzo wykonuje muzykę z rejonów przestrzennego rocka progresywnego, z elementami jazzu czy funky. Instrumentaliści grają z głową, udowadniając, że często lepiej jest zagrać bardziej oszczędnie, nawet jeżeli umiejętności pozwalałyby na efektowne popisy. Głównym elementem jest w tej muzyce głos Joanny, choć oczywiście w kilku momentach na pierwszy plan wysuwają się solówki grane przez gitarzystę Glenna czy basistę Andrzeja. Jeżeli natomiast zapytalibyście nas jaki kawałek Bardzo Bardzo warto sprawdzić, polecilibyśmy prawdopodobnie Dat Cat – dynamiczny numer z bardzo fajną linią wokalną i ciekawymi partiami gitary basowej, który znajdziecie na profilu myspace grupy.

Bardzo Bardzo zaintrygowało nas nazwą i zafrapowało muzyką. Ciekawi jesteśmy co dalej – z pewnością dobrze by było, gdyby zespołowi udało nagrać się profesjonalnie brzmiącą demówkę, jako że tego typu muzyka po prostu wymaga dobrej produkcji, aby słuchacz mógł docenić kompozycyjne i brzmieniowe niuanse. Tymczasem warto wpadać na koncerty, o których bez wątpienia będziemy informować na stronie i facebooku.

Otagowane , , ,

LIVE! RELACJA: VAGITARIANS, ASHTRAY

01.11.2011, Hard Rock Cafe Warsaw

Dnia Zadusznego wigilijny wieczór przyszło nam spędzić w zadumie w warszawskim Hard Rock Cafe, na kolejnym koncercie drugiej edycji konkursu Pepsi Rock Battlefield. Była to runda półfinałowa, w której (dzięki SMS-om wysyłanym przez wiernych fanów) udział wzięły stołeczne grupy Vagitarians oraz Ashtray, a także licznie zgromadzona publiczność. Co więcej, etap był to wyjątkowy, bo muzykom kazano zostawić wzmacniacze w domu i przyjechać z gitarami akustycznymi.

Byliśmy zaskoczeni dużą ilością ludzi przybyłych do klubu. Właściwie mamy to w każde święto narodowo-religijno-urlopowe – idziemy wieczorkiem na miasto z wątłą nadzieją, że cokolwiek będzie otwarte, a kończy się sporą bibką z zakręconymi ludźmi i finałem w śnieżnej zaspie. Jak widać, skoro karp i pierogi nie są w stanie powstrzymać warszawskiej młodzieży przed imprezowaniem, nie są też w stanie zrobić tego wszyscy święci.

Jako pierwsi na scenie zainstalowali się Vagitarians. Z dwóch zespołów to właśnie ci junacy stanowili dla nas większą zagadkę. Na co dzień poruszają się w klimatach stoner/sludge/doom, a plotki głoszą, że ich gitarzyści depczą fuzza nawet pod stołem w kuchni – jak więc niby miałoby to zagrać bez porządnego przesterowania? Już pierwszym numerem udowodnili, że nie zamierzają iść na łatwiznę, nawet jeżeli przygotowanie nowych aranży poszło im łatwo, a przynajmniej szybko (tudzież tak tylko się krygowali w rozmowach). Długie, instrumentalne partie nabrały plemiennego, transowego klimatu, z instrumentarium uzupełnionym o afrykańskie bębny. Niektóre zagrywki spokojnie mogłyby wylądować na którymś krążku Queens of the Stone Age czy Desert Sessions. Nawiasem mówiąc, skojarzenia z QotSA budził też gitarzysta rytmiczny grupy, ubrany niczym Troy van Leeuwen.

Pustynne klimaty Vagitarians przełamywali bardziej konwencjonalnymi numerami, takimi jak Flesh and Blood. Pozytywnie zaskoczył wokalista, który świetnie poradził sobie prezentując delikatniejszy niż zwykle styl śpiewania, dodatkowo harmonizujący fajnie ze wspomagającym go głosem gitarzysty Piotra, „Solóweczki”. Konkretnie zabrzmiało również Stoner Ceremony, okraszone barowo-bluesowym wstęp. Gdzieś w secie przewinął się krótki, cięższy numer przypominający o tym z czego grupa jest znana, a występ zakończył się żartobliwym bluesidłem, podczas którego Piotr między innymi przedstawił zespół. Tego typu muzyczne żarty są na miejscu, jeżeli zachowane zostają proporcje między nimi a całością występu (w końcu to rock’n’roll a nie kabareton) – tak było tym razem, chwała!

Repertuar Ashtray od początku wydawał się nam być tworzywem bardziej naturalnym pod wyrzeźbienie akustycznego setu. Kojarzą się pod wieloma względami z Seattle, a tamtejsze grupy wręcz słyną ze swoich nagrań unplugged. Być może jednak poprzeczka postawiona wysoko przez Vagitarians sprawiła, iż występ Ashtray nie zachwycił. Zabrakło zaskoczenia – numery brzmiały w zasadzie jak tradycyjne rockowe kawałki, tyle że zagrane akustycznie. Być może trzeba było zagrać bardziej subtelnie. Wskazywałby na to fakt, iż najlepszym momentem występu był ostatni (nie licząc bisu) zagrany utwór, Dust. Klimatyczny i melancholijny, zrobił bardzo dobre wrażenie.

Być może wreszcie Ashtray to zespół, którego siła leży w riffach (swego czasu zdobyli nawet nagrodę za najlepsze riffowanie na jednym z warszawskich przeglądów rockowych). Sam wokalista przyznał, że czują się trochę nieswojo i było to słychać w momentach, kiedy próbowali wyciskać z akustyków tłuste powerchordy, jednak brakowało mocy. Choć nie można im odmówić paru konkretnych patentów – w ciekawy sposób „odkwadratowili” nowym aranżem z założenia toporny w swojej standardowej wersji Tank, świetnie wypadł Plush z repertuaru Stone Temple Pilots. Bardzo dobrze dawał sobie radę lider grupy, Jakub Domański – zarówno wokalnie, jak i gitarowo. Plus również za sposób bycia Kuby – krótkie, luźne, niewymuszone gadki między numerami pasowały do klimatu koncertu. Podsumowując, występ solidny – chłopaki udowodnili, że nowicjuszami nie są i grać potrafią. Trochę jednak zabrakło pomysłu na odnalezienie się w nietypowym instrumentarium.

Niemniej wieczór był bardzo udany, warto było przejść się do HRC. Wystąpiły dwie naprawdę mocne kapele, które w odmienny sposób podeszły do przystosowania materiału pod akustyczne brzmienia. Finał będzie jednak elektryczny, i to od was zależy kto w nim zagra, ponieważ jak to tradycyjnie bywa w przypadku Pepsi Rock Battlefield, o awansie do kolejnej rundy decyduje ilość wysłanych na daną kapelę SMS-ów.

Informacje na temat głosowania i przebiegu rywalizacji znajdziecie tutaj: http://www.pepsirocks.pl/glosowanie.htm

Otagowane , , , ,