Na imprezę z proponowanej przez klub InDecks środowej serii Louder Than Hell wybrałem się z dwóch powodów. Po pierwsze, bardzo przypadł mi do gustu widoczny po lewej plakat prezentujący Wile’a E. Coyote w jednej z tych chwil, kiedy wydaje mu się, że jest królem życia, by po chwili zorientować się, w jak ogromnym znajduje się błędzie. Stare kreskówki niosły za sobą wiele mądrości. Po drugie, zaciekawił mnie zespół Steel Fire, mający wykonywać hard rock / glam metal. Mało kto gra dziś bardziej rozrywkową odsłonę rocka rodem z lat 80-tych, dlatego też uznałem, że warto to sprawdzić. I choć pierwsze doświadczenie z jakimś live nagraniem zamieszczonym na YouTube trochę mnie zawiodło, kojarząc się z bardziej przaśną wersją TSA, to z szacunku dla zespołu postanowiłem posłuchać ich na żywo.
Pierwsze wrażenie z InDecksu: całkiem przyzwoita frekwencja. Drugie wrażenie: duża część publiki to ludzie w wieku zdecydowanie młodym. Również na scenie młody zespół: Change Road. Było słychać, że młody. Nierówno zagrany i przez większość czasu prymitywny rock/metal z punkowym nastawieniem oraz wokalem („punkowy” to delikatne określenie na „brak obycia scenicznego/umiejętności”). Spokojnie, sam tam kiedyś byłem: napinanie wklęsłych klat ze sceny, dużo dobrych chęci, masa fajnej energii i dużo godzin w sali prób do przepracowania. Ja tam zostałem, bo nie chciało mi się pracować. Chłopakom z Change Road życzę więcej zapału, bo słychać potencjał i trochę fajnych riffów. Szczególnie podobały mi się bardziej rockowe fragmenty, trochę tam było słychać Budgie i tym podobnych tematów. Wokal, jak już wspomniałem, nieokrzesany i wykrzyczany i w sumie całkiem do posłuchania, dopóki nie próbował śpiewać wyżej. Za to przy podchodzeniu do tych nieudanych górek zabawnie stawał na palcach.
Wracając do publiczności. Już od pierwszych sekund wisiały w powietrzu same dziwne rzeczy. Najpierw dostrzegłem gibającego się pod sceną faceta w średnim wieku, który pięć godzin wcześniej zagadywał mnie w InDecksie, gdy wpadłem na popołudniowe piwko. Dość szybko postanowiłem wyjść na zewnątrz w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza. I naprawdę nie wiem co o tym sądzić. Tu historia bardziej Warsaw niż Rocking. Gdy tylko wyszedłem, do stojącej nieopodal grupki dzieciaków podszedł nie kto inny, jak sam Czarny Roman. Oczywiście już nie Czarny i w ogóle dosyć nieekskluzywny. Kiedyś gadał o arcykurwie mordercy 2,5 metra pod ziemią na cmentarzu w Wilanowie, a dziś (a właściwie wczoraj) stanął przed młodą, ładną dziewczyną, ubrany w coś pomiędzy kolorowymi śniegowcami a ogrodniczkami i zaczął opowiadać o swoim trzydziestodwucentymetrowym przyrodzeniu. Okej, też mi się to zdarza (choć staram się nie wyolbrzymiać tak bardzo), natomiast to nie ja byłem przez całe lata okrytą mrożącą krew w żyłach tajemnicą, niedostępną legendą stolicy. Jako kilkuletni dzieciak się go bałem, potem przez jakiś czas fascynowałem jego historią, by wreszcie mieć go serdecznie dosyć.
Wewnątrz, jako drugi na deskach InDecksu pojawił się powracający po dłuższej przerwie związanej ze zmianami personalnymi zespół Prowler. Zagrali sprawnie. Nowy wokalista trochę przesadza z manierą, ale pozytywnie zaskoczył mnie brak elementów klasycznie heavy metalowych. Więcej ciężaru, granie przyjemne, lecz niczym się nie wyróżniające.
Wieczór był to jednak taki, że na ogół więcej działo się poza sceną niż na scenie. Już wcześniej moją uwagę (w przeciwieństwie do uwagi obsługi InDecksu) zwróciła grupa młodych osobników przelewająca sobie wódę do kufli po piwie i ciągnąca szuwaks spod stołu. Dla mnie spoko, kto tak kiedyś nie robił? Muszę jednak przyznać, że straszni z nich byli amatorzy. My za nie tak znowu dawnych czasów kupowaliśmy po prostu Gorzką Żołądkową, która przelana w kufel do piwa wygląda po prostu jak piwo. Tylko bez piany. Spokojnie może jednak stać sobie na stoliku, nie wplątując nikogo w tarapaty. Ale jak widać niektórzy wolą chować się pod stołem. Tylko dobrze by było, gdyby pod tym stołem już zostali. Niestety, to co zaczęło się od przyśpiewek kibicowskich, skończyło się regularną napierdalanką w trakcie koncertu Prowler. I znowu, nikt nic nie widzi, nikt nie reaguje, a chłopaki przenoszą się ze swoją rozrywką na ulicę. To ja chyba wolę przesiadywać z hipsterami w Planie B, niż obcować z najebaną gównażeria w „klubie studenckim z tradycjami” (no dobra, sam też to i owo w InDecksie przeskrobałem, ale niewinnym krew z twarzy się nie lała).
Na szczęście występ Steel Fire wynagrodził przynajmniej odrobinę wcześniejsze wrażenia z imprezy. Gdyby teksty były pisane po angielsku, to po odpowiedniej dawce alkoholu można by było się poczuć niemalże jak na Sunset Strip. Wokalista Paweł Markowski zdecydował się jednak na śpiewanie w języku ojczystym, co degraduje nas w tym momencie gdzieś w okolice festiwalu Ryśka Riedla. Liczy się jednak również jak śpiewa i brzmi, a tutaj nie mam właściwie nic do zarzucenia. Paweł ma głos i umie go użyć, nie zapominając o jakże potrzebnej w tym wypadku charyzmie. Wizerunek zespołu rzecz jasna nieco przerysowany (prawo do zakładania ciemnych okularów na klubowy koncert rezerwuję dla największych), niemniej taki to gatunek. A dobrze zagrana muzyka usprawiedliwia tego typu klimat. Udanie brzmiały zarówno gorące rockery, jak i ballady, których nie powstydziłoby się Mötley Crüe.
Impreza na pewno zostawiłaby po sobie lepsze wrażenie, gdyby nie niesmak związany z trzodą chlewną, która postanowiła z jakiegoś sobie tylko znanego powodu przyjść na koncert. Ale u nas to już chyba reguła. Zrobisz wstęp za 5 złotych, to połowa ludzi z jakiegoś powodu zrezygnuje z przyjścia i klub będzie świecił pustkami. Zrobisz wstęp wolny, to przyjdzie bydło i spieprzy atmosferę. Coraz gorzej w kraju, coraz gorzej w mieście. Ale lepiej nie będzie, przykład idzie najwyraźniej z góry, skoro krewki wyrostek po kolejnym etapie napierdalanki krzyczał: „ktoś coś jeszcze ma, lewaki?”. Naprawdę tylko czekać, aż coś tu poważnie pierdolnie i będzie za późno, aby się zatrzymać.