Tag Archives: Delhy Seed

Live! Relacja: Delhy Seed, Letters From Silence

10.01.2012  Hard Rock Cafe | autor: Michał Rogalski.

Na koncercie Delhy Seed i Letters From Silence w Hard Rock Cafe dopisała frekwencja – we wtorkowy wieczór klub był wypełniony po brzegi. Obydwa zespoły słusznie cieszą się tak dużym zainteresowaniem – zaprezentowały interesujący materiał i wysoki poziom. Niestety kiepskie nagłośnienie może zepsuć odbiór nawet najciekawszej muzyki.

Jako pierwsi wystąpili Letters From Silence. Zaprezentowali oni coś, co określił bym jako mieszankę Kings Of Convenience i Kings Of Leon. Muzyka duetu to przede wszystkim przeplatające się dwie gitary. Jedna akustyczna i folkowa, druga elektryczna, podrasowana efektami – często brudnawym przesterem, czasem zaś bardziej przestrzennymi brzmieniami. Po połączeniu tych komponentów otrzymujemy rezultat, który przywołuje na myśl dokonania Bon Iver czy naszego rodzimego Twilite. Na tle tej indie folkowej estetyki wyróżnia się wokal, który przywołuje na myśl raczej Eddiego Veddera czy Layne’a Staley’a.

Piosenki Letters From Silence to nie jest muzyka, którą porywa się tłumy albo wywołuje rewolucje. Niemniej niewątpliwie zespół błyskawicznie zyskał sobie sympatię publiczności. Moją na pewno. Chłopakom udało się zagrać koncert, w którym jednocześnie dobrze słyszalne były różne brzmieniowe niuanse (które przecież są ważnym elementem tego rodzaju muzyki), a zarazem czuło się sporą dawkę energii. Niewymuszony performance (członkowie zespołu to sympatyczni goście) i zupełny luz w starciu z poważnymi dość problemami technicznymi były dodatkowym bonusem.

Problemy techniczne, które zmusiły Letters From Silence do przerwania występu na ponad kwadrans spowodowały też duże opóźnienie gwiazdy wieczoru – Delhy Seed. Jednak mimo, że występ rozpoczęli grubo po godzinie dziesiątej, sala była wciąż i pozostała niemal do samego końca pełna.

Gdybym był zmuszony określić styl Delhy Seed jednym słowem, powiedziałbym – eklektyczny. Z jednej strony hard rockowe inspiracje z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych: Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath. Z drugiej strony orientalne brzmienia, które były obiektem fascynacji wielu twórców tamtych dwóch dekad. Poza tym psychodeliczne improwizacje przywołujące na myśl The Doors i szamańskie, plemienne rytmy. Wszystko to wykonane na bardzo bogatym instrumentarium, od oryginalnych organów Hammonda (których posiadaniem członkowie zespołu chwalą się z resztą przy każdej okazji, ale kto by się nie chwalił…?), przez różnego rodzaju dziwne instrumenty perkusyjne, po akordeon czy mandolinę.

Gdybym był zmuszony określić występ Delhy Seed jednym słowem, powiedziałbym – klimatyczny. Muzycy grupy sporo napracowali się, by stworzyć odpowiednią oprawę wizualną dla swojego występu. W tle wyświetlały się specjalnie na tę okazję przygotowane grafiki. Ponadto każdy z muzyków prezentował stylówę rodem z lat siedemdziesiątych: spodnie-dzwony, biżuteria i naprawdę długie włosy.

Nie mierzyłem dokładnie, ale mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że około trzy czwarte czasu spędzonego przez zespół na scenie, poświęcono na improwizacje. Począwszy od typowo hard rockowych jamów, poprzez solówki każdego z muzyków (niewątpliwie ukazujących duży warsztatowy kunszt), po ciągnące się przez kilka minut rytmiczne, plemienne improwizacje. Pomiędzy tym wszystkim znalazło się jeszcze miejsce na część akustyczną (jeden utwór wykonany tylko przez gitarzystę i wokalistę) i różne brzmieniowe eksperymenty. Wszystko to razem zaskakująco spójne i nastrojowe. Mógłbym nawet powiedzieć, że czułem się niemal, jakbym był na imprezie organizowanej przez Hendriksa czy Morrisona, ale jednak ugryzę się w język. Dlaczego?

Cały efekt popsuły nieco dwie rzeczy. Po pierwsze konferansjerka Smoły – wokalisty kapeli. Nie, nie był wcale chamski wobec publiczności – przeciwnie – w jego komentarzach dało się wyczuć ogromny szacunek dla przybyłych. I nie, nie można mu zarzucić pozerstwa, ani niczego w tym rodzaju – był naprawdę autentyczny. Jednak niestety szczegółowe omawianie struktury całego koncertu oraz poszczególnych utworów to chyba nie to, czego oczekuje się od frontmana zespołu rockowego. Tymczasem Smoła rozpoczął koncert od poinformowania publiczności, że najpierw będzie bardziej rockowo, potem trochę improwizacji, potem akustycznie, a na końcu wrócimy do rockowego uderzenia. Nasuwa mi się złośliwa uwaga, że właściwie to mógłbym po usłyszeniu tych słów wrócić do domu i napisać moją relację. Czułem się chwilami, jakbym oglądał kryminał, który ktoś co chwilę przerywa, by poinformować mnie, kto zabił. Choć Smoła pokazał ogromny kunszt wokalny oraz umiejętność gry na paru instrumentach i szacunek dla publiczności, a przede wszystkim ogromną (gdyby ktoś miał wątpliwości) miłość do muzyki, to jednak jego konferansjerka w dużej mierze osłabiała cały efekt psychodelii i tajemniczości.

Druga sprawa to praca realizatora dźwięku, który najwyraźniej wyznaje zasadę, że im głośniej, tym lepiej. Nie wiem, jak inni to wytrzymywali, ale ja w pewnym momencie będąc dość daleko od sceny zazdrościłem facetowi stojącemu przede mną posiadania stoperów do uszu. Już w czasie występu Letters From Silence można było odczuć, że jest nieco za głośno. Ale dopiero z wejściem Delhy Seed i pojawieniem się perkusji rozpętało się prawdziwe piekło. Byłem w swoim życiu na paru różnych koncertach i nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Wyszedłem z klubu już z regularnym bólem głowy. Być może to tylko moje osobiste odczucie, może miałem zły dzień, ale uważam, że mogło być dużo ciszej, bez żadnej straty dla energii, rockowego kopa czy czegokolwiek.

Ogólnie rzecz biorąc Delhy Seed to z pewnością jedna z najciekawszych kapel warszawskiej, a także polskiej sceny. Powiedziałbym, że to doskonale przygotowany teatr z dźwiękiem, obrazem i kostiumami, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze teatr kojarzy się większości ludzi z czymś zaplanowanym, a tutaj mamy do czynienia z licznymi solówkami i improwizacjami. Po drugie teatr kojarzy się z udawaniem i grą aktorską, tymczasem Delhy Seed cechuje ogromny autentyzm.

Podczas ich widowisk (bo określenie „koncert”, to chyba trochę za mało) widać, czuć, a przede wszystkim słychać, że całkowicie poświęcają się temu, co robią i kochają to. A gdyby ktoś jeszcze miał co do tego wątpliwości, niech sobie przeczyta ich bio na Myspace. To chyba wystarczająca rekomendacja.

No i mają oryginalne organy Hammonda!

Otagowane ,